Siedem lat wcześniej...
Będąc małą
dziewczynką, wychowywaną na przedmieściach Salisbury, Davina w wolnym czasie
oprócz nielicznych zabaw z rówieśnikami zaczytywała się w książkach.
Szczególnie interesowały ją pełne magii baśnie dla dzieci, dzięki którym
wyobrażała sobie, że któregoś dnia – na wzór bohaterów owych opowieści
– stanie się
potężną czarodziejką władającą nieposkromionymi mocami, czerpiącą energię z
dobroci własnego serca i od Matki Natury (szczególnej więzi z przyrodą nabyła
od państwa Perkinsów parających się ogrodnictwem). Jednak czasem, kiedy młodsze
dzieci mieszkające z nią pod jednym dachem, zwłaszcza Anthony i Kyle,
zdenerwowali ją swoimi psikusami, rozmyślała o wygodzie bycia brzydką wiedźmą
pożerającą kilkulatków na podwieczorek. Pragnienie czynienia dobra i
jednoczesna ciekawość zła zawsze rywalizowały o uwagę błądzącej w odległych,
fantastycznych światach Daviny. Nie podejrzewała, przytłoczona szarym życiem sieroty,
że pewnego dnia, tuż po jedenastych urodzinach, najskrytsze marzenie się spełni
i magia stanie się jej codziennością.
Davina
marzyła w sposób nieśmiały. Nie patrzyła w kierunku przyszłości, bo jedyne, co
z reguły widziała przed sobą, to okno wychodzące na szare, angielskie niebo i
szybę zapełnioną drobnymi kropelkami deszczu. Przyszłość miała gorzki smak i
barwę ciemniejszą od tego ołowianego, nudnego nieba. Davina wiedziała, że
kolejne lata spędzone w domu państwa Perkinsów będą raczej smutne niż naznaczone
beztroskimi chwilami. Uśmiechała się podczas robienia ciasteczek z Meą,
pomagania Brettowi w garażu (posłusznie przynosiła narzędzia, które on
dokładnie opisywał), czytania na dobranoc ich młodszym podopiecznym, ale nie
miało to nic wspólnego ze szczęściem, jakie niekiedy widywała, mając kontakt z
dziećmi z normalnych rodzin. Trochę im zazdrościła i trochę ich nienawidziła,
ale nigdy nie tego nie okazywała. W mugolskiej szkole nie miała zbyt wielu
przyjaciół, a nauczyciele wymagali od niej tyle samo, co od pozostałych
uczniów. Nikt nie wytykał jej palcami, więc nie roztrząsała ani nie analizowała
tego, co jest, dlaczego tak jest i co będzie kiedyś. Każdego wieczoru sumiennie
przygotowywała się do lekcji, bo dobre oceny podnosiły ją na duchu i sprawiały,
że miała jakiś cel związany jedynie ze sobą.
To w miarę
poukładane życie zmieniło się diametralnie piętnastego listopada dwa tysiące
ósmego roku. Był sobotni poranek, bardzo
pogodny mimo jesiennej aury ukrytej w złotych liściach, charakterystycznym powietrzu
i zróżnicowanych obłokach. Czerwoną tarczę słońca jeszcze przecinała w połowie
różowawa linia horyzontu. Davina leżała w łóżku, odrobinę przebudzona, bo przez
resztki snu przebijało się miarowe stukanie, jakby ktoś pukał palcem w szybę.
Dziewczynka przetarła oczy i usiadłszy, opuściła bose stopy na drewnianą
podłogę. Wciąż słyszała owy stukot dochodzący od strony okna i wystraszyła się.
Co mogło ją niepokoić o tak wczesnej porze na piętrze? Wiedziała, że państwo
Perkinsowie albo jeszcze śpią, albo wybrali się na zakupy, więc na paluszkach
przeszła do pokoju chłopców i obudziła starszego, Anthony'ego.
–
Coś puka w moje okno. Boję się sprawdzić – powiedziała, kiedy spojrzał na nią
nieprzytomnie. Mały rudzielec początkowo skrzywił się i zaciągnął kołdrę po
same uszy.
–
Głupia jesteś – wymruczał. – Chciałbym jeszcze pospać, bo wujek Brett zabiera
nas przed południem na plac zabaw. I na pewno się zmęczę.
–
Ale to może być jakiś potwór. Taki jak z "Piratów z Karaibów" –
jęknęła Davina, przysiadając na łóżku chłopca. Dzień wcześniej obejrzeli całą
piątką dwie części amerykańskiej przygodowej serii, a Mea upiekła dla podopiecznych
ogromną pizzę, którą zajadali się przez niemal cały seans.
Żądny
przygód Anthony odsłonił twarz.
–
Taki jak Kraken? – wyszeptał. Davina skinęła głową.
–
Ciągle stuka o szybę. – Jakby na potwierdzenie tych słów, w ciszy oboje
usłyszeli z sąsiedniego pomieszczenia donośne puk, puk, puk...
–
No to chodź – odrzekł bohatersko Anthony i wyskoczył z pościeli. Wyższa od
niego o głowę, Davina szła w krok za swoim przybranym bratem do swojej
sypialni. Gdy przekroczyli próg, malca opuściła odwaga, bo nie ośmielił się
podejść do parapetu. Jednak naglący i przerażony wzrok Daviny sprawił, że
postanowił się przemóc. Niezwykle powoli – dziewczynce wydało się, że trwało to
całą wieczność – pokonał odległość dzielącą ich od okna i sprawnym ruchem
drżącej dłoni odsunął ciemnozieloną zasłonę. Oboje spodziewali się, że zobaczą
coś, przez co wystraszą się na śmierć, ale ich oczom nie ukazało się nic
niepokojącego, jeśli nie liczyć sowy o ciekawym upierzeniu, siedzącej na
parapecie z zewnętrznej strony budynku.
–
Sowa? – Davina była zdezorientowana, a Anthony uśmiechał się głupio.
–
To nie Kraken ani Davy Jones. To zwyczajny puszczyk. Chyba przyniósł ci
prezent. Ma w dziobie kopertę.
–
Co? – Dziewczynka stanęła ramię w ramię z chłopcem i spojrzała w czarne,
złowróżbne ślepia zwierzęcia, zwrócone w jej stronę. Nie rozumiała już niczego.
Może to państwo Perkinsowie w sekrecie udomowili tego ptaka i chcieli sprawić
Davinie niespodziankę w dniu urodzin? Niemal przytknęła nos do szyby.
Faktycznie, sowa miała przy sobie listowną przesyłkę.
–
Otwórz.
–
Nie. Co zrobimy, jak się na nas rzuci?
–
To się odsuń i daj mi otworzyć – upierał się Anthony. – Normalnie taki zwierz
powinien siedzieć w głębi lasu i spać, a już na pewno boi się bardziej nas niż
my jego – przekonywał.
–
Normalnie.
Cofnęła
się i pozwoliła, by Anthony otworzył lewe skrzydło. Chłopiec od razu sięgnął
ręką po kopertę, ale sowa czmychnęła przed jego palcami i posłała Davinie
przenikliwe spojrzenie.
–
Ona chyba chce... żebyś ty to zrobiła. – Spróbował odebrać przesyłkę jeszcze
raz, a ptak ponownie uciekł przed jego dotykiem.
Davina
wstrzymała oddech. Nie miała wiele do czynienia ze zwierzętami domowymi, a sowy
fascynowały ją i przerażały jednocześnie. Ta sowa była inna. Wykazywała się
inteligencją, jakby była świadoma tego, gdzie jest i komu ma doręczyć list.
Była zbyt ciekawa, więc ostrożnie wyciągnęła ramię w kierunku okna. Ptaszysko
wcisnęło jej kopertę w dłoń i natychmiast odleciało, a Davina wraz z nietypowym
prezentem wycofała się w głąb pokoju, drżąc na całym ciele. Usiadła na łóżku, a
ciekawski Anthony zaglądał jej przez ramię.
Koperta
była ciężka, zamknięta szkarłatną pieczęcią i oznakowana dziwnym herbem
podzielonym na cztery części, przedstawiającymi kolejno czarne sylwetki
zwierząt: lwa, węża, borsuka i orła. W środku znajdowały się dwie papeterie o
dużej gramaturze, złożone podwójnie. Davina rozwinęła pierwszą z wierzchu
kartkę i zaczęła czytać na głos, żeby zaznajomić z treścią również Anthony'ego.
–
Szanowna Pani Abbey, mamy przyjemność
poinformować Panią, że została Pani przyjęta do szkoły Magii i Czarodziejstwa w
Hogwarcie. Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia. Rok szkolny
rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy pańskiej sowy nie później niż 31 lipca
przyszłego roku. Z wyrazami szacunku, Septima Vector, zastępca dyrektora.
–
Nie rozumiem – odezwał się po chwili Anthony.
–
Ja też nie. To jakiś żart cioci Mei?
–
Sprawdź, co jest na drugiej kartce.
–
Dobrze. – Davina prędko sięgnęła po kolejną część przesyłki i szybko przebiegła
wzrokiem po treści. – Jedna tiara dzienna, jedna różdżka, cynowy kociołek w
rozmiarze dwa, teleskop? Jest tu jeszcze spis książek i niemal każda w tytule
ma słowo "magia".
Jedenastolatka
czuła w uszach pulsowanie do przyśpieszonego tętna. Raz po raz oglądała obie
kartki, doszukując się szczegółów. Nazwa tajemniczej szkoły nic jej nie mówiła,
ale nie brzmiała obco, tylko ciepło, beztrosko i zdecydowanie magicznie.
Znajomy
ryk silnika wyrwał dwójkę dzieci z namysłów. Po chwili Anthony poderwał się z
miejsca i podbiegł do okna, starając się nie wychylać i obserwować z ukrycia.
–
Ciocia i wujek przyjechali z zakupami. Chyba nie są sami. Widziałem kogoś – zdał konspiracyjnym tonem relację z tego, co
ujrzał.
Davina,
nadal ściskając w ręku kopertę, również wstała i nieśpiesznie podeszła do
chłopca. Nie zdążyła zauważyć całej postaci kobiety, o której wspomniał, z okna
ujrzała jedynie fragment czerwonego materiału, który mógłby być rondem kapelusza.
Cała trójka weszła do sieni. Słychać było przytłumioną rozmowę państwa
Perkinsów, jednak przybrane rodzeństwo tylko nasłuchiwało, aż
–
Davino! Przyjdź tu natychmiast! – To był wuj Brett. W jego głosie pobrzmiewała
powaga. Dziewczynka już miała wychodzić z pokoju, kiedy Anthony chwycił ją za
łokieć i zmusił do obrócenia. Błękitne oczy malca błyszczały od łez.
–
Zabiorą cię. Nie chcę, żeby cię stąd zabierali.
Davina
uścisnęła go.
–
Nikt mnie nie zabierze. Chyba nie wierzysz w te bzdury o czarodziejskiej szkole?
– zapytała z uśmiechem, choć w głębi serca życzyła sobie, aby informacja z
listu okazała się prawdą. – Wracaj do swojego pokoju – nakazała mu, a sama
zbiegła po schodach na parter. W holu czekał na nią pan Perkins. Starszy
mężczyzna, pilnujący wejścia do pokoju dziennego, wyraźnie pobladł, a w
dłoniach ściskał swój brązowy melonik.
–
Masz gościa, cukiereczku. – Zawsze zwracał się do niej w ten sposób, lecz tym
razem brzmiało to dość wymuszenie, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Davinę.
Zza
pleców wuja Bretta wyłoniła się jego małżonka, Mea. Przeszła obok niego i
stanęła przed swoją podopieczną na tyle blisko, by móc położyć ręce na jej chudych
ramionach.
–
Chodźmy na moment do kuchni.
–
Ciociu, co się dzieje? – Davina nic już nie rozumiała. W poprzednich latach nie
tak wyglądały jej urodziny. Zwykle budził ją zapach piekących się czekoladowych
babeczek, a na poręczy przy schodach państwo Perkinsowie wieszali kolorowe
balony, którymi potem bawiły się wszystkie ich dzieci. Tym razem było zupełnie
inaczej, a powietrze aż zgęstniało od wrażeń, niekoniecznie pozytywnych, i
niewypowiedzianych słów. Małżeństwo powędrowało do pobliskiego pomieszczenia
pierwsi, a Davina z trudem powstrzymała się od zaglądnięcia do salonu, choćby
na ułamek sekundy, jednak posłusznie pochyliła głowę, trzymając się blisko
opiekunów. Zżerała ją zwykła ciekawość, kim jest tajemnicza nieznajoma i
dlaczego jej pojawienie się wywołało zdenerwowanie we właścicielach domostwa. Może Anthony miał rację? Pomyślała
dziewczynka, przekraczając próg kuchni. Dziecięca intuicja jej przybranego
brata bywała niezawodna. Pewnego dnia do państwa Perkinsów przyszedł ich
sąsiad, Marley, z pytaniem, czy mógłby zerwać kilka gruszek na kompot. Anthony,
widząc tę scenę, stwierdził, że staruszek wygląda, jakby miał niebawem paść –
dostał za to srogą reprymendę od cioci Mei, a sam pan Marley Brown zmarł trzy
dni później na zawał serca. Podejrzewano, że nie zgłosił się do lekarza w
odpowiednim czasie, a wszelkie objawy zbagatelizował. Ta historia pozostawiła
ślad w pamięci Daviny.
Kuchnia
była pomieszczeniem jasnym i słonecznym. Do dwóch ścian przylegały staromodne,
białe kredensy, a pod oknami stał ogromny dębowy stół i sześć pasujących do
niego krzeseł. Mea zawsze dbała o to, by z kilku wazonów umiejscowionych na
szerokich parapetach pachniały lawenda i herbaciane róże. Między oknami wisiały
drewniane deski i talerze wymalowane w folklorystyczne wzory.
–
Usiądźmy – zaproponował wuj Brett. – Musimy ci powiedzieć jedną ważną rzecz, a
reszty dowiesz się niebawem, bo sami nie znamy odpowiedzi na wiele pytań.
–
Dobrze...
Państwo
Perkinsowie wymienili zakłopotane spojrzenia. Mea odchrząknęła i, szarpiąc niby
od niechcenia róg serwety, zaczęła mówić:
–
Kiedy trafiłaś do nas jako dwuletnia dziewczynka, przekazano nam dziwną
informację, która brzmiała, że w dniu twoich jedenastych urodzin wydarzy się
coś... nadzwyczajnego, a wtedy nie będziemy mogli niczemu zaprzeczyć ani
zapobiec wypadkom. To był właściwie jeden z warunków przejęcia opieki nad tobą.
Z początku myśleliśmy z Brettem, że może chodzić o jakąś chorobę, ale
zarzekano, że jesteś w pełni zdrowa i tak pozostanie. W liście pojawiły się też pewne słowa, które zapisano inaczej niż całą resztę... Dziś wiemy, że stanowiły hasło. Usłyszeliśmy je tuż po
powrocie z targu z ust kompletnie obcej nam kobiety i od razu zorientowaliśmy
się, że chodzi o ciebie, bo w podświadomości często utrwalają się rzeczy dla
nas niepojęte.
–
Jakie to były słowa? – spytała Davina z grymasem smutku.
Wuj
Brett ujął ją za nadgarstek. Miał szorstkie od spracowania, ciepłe dłonie.
–
Nie możemy ci ich wyjawić – odpowiedział łagodnie.
–
Dlaczego?*
–
Po prostu. – Oboje bezradnie wzruszyli ramionami.
–
Więc to prawda... Hogwart... magiczna szkoła... – Dziewczynka przełknęła głośno
i wyrwała się z uścisku wuja. Po minach opiekunów domyśliła się, że orientowali
się w zaistniałej sytuacji nie lepiej niż ona sama i z pewnością to nie oni
nadali list przez sowę w ramach urodzinowego żartu. Miała im zostać odebrana na
mocy jakiegoś sekretnego hasła i niedorzecznego listu? O tej godzinie razem z
Meą powinny piec słodkości i nadmuchiwać balony. Obok kuchenki na blacie
czekały już wszystkie składniki.
Nie
czekając na pozwolenie, odsunęła się na krześle od stołu i wstała. Posłała
opiekunom przepraszające spojrzenie i poszła do salonu, wyprostowana jak
struna. Widok postaci w krwistoczerwonej szacie, obróconej w kierunku okna
wychodzącego na podwórze, strwożył ją. Bez wątpienia była to kobieta. Niezbyt
szczupła, o czarnych włosach sięgających pasa. Głowę nieznajomej zdobił wysoki,
zakręcony na koniuszku kapelusz o płaskim rondzie. Według Daviny wyglądała
zdecydowanie magicznie. Głos uwiązł jej w gardle. Pewnie by tak stała i
patrzyła godzinami, gdyby gość nie odezwał się pierwszy.
–
Raduje mnie, że Herold dostarczył ci list na czas. Dobry z niego posłaniec.
–
Kim pani jest? – Davina odważyła się zapytać.
Kobieta
odwróciła się powoli, majestatycznie, podtrzymując przydługawą szatę. Nie była
ani młoda, ani stara, ale posiadała klasyczną urodę i przez srogi wyraz twarzy
mogła przywodzić na myśl rzeźbę zaklętą w ludzkim ciele.
–
Nazywam się Septima Vector i jestem tu z polecenia głowy szkoły Hogwart,
Minerwy McGonagall. – Uśmiechnęła się łaskawie i usiadła w jednym z wysiedzianych
foteli.
–
Hogwart naprawdę istnieje?
–
Oczywiście! Miałaś prawo wiedzieć o istnieniu Hogwartu już dawno temu,
dziecino. Jesteś pełnokrwistą czarownicą z krwi i kości. Nawet ze znacznej
odległości potrafiłabym dostrzec w tobie tę jaśniejącą aurę siódemki*. Zamknięta w sobie, władająca niesłychaną intuicją i zdolnościami, uduchowiona, ale nieco zagubiona w świecie. Davino, usiądź, proszę. To
będzie trudna rozmowa ze względu na okoliczności, w jakich się znajdujemy.
Dlaczego wszyscy każą mi
siadać? Pomyślała z niezadowoleniem dziewczynka, zanim dotarł do
niej sens całej wypowiedzi Septimy Vector.
–
Magia istnieje tylko w bajkach – powiedziała. – Nie jestem czarownicą.
–
Och, czyżby? – Kobieta nachyliła się w jej stronę i lekko wydęła czerwone
wargi. – Czy w twoim życiu nigdy nie wydarzyło się nic, co cię zastanowiło?
Jakiś latający przedmiot, zmiana kolorów, paznokcie odrastające w
zastraszającym tempie?
Przytłoczona
natarczywym wzrokiem brązowych oczu, Davina zaczęła szukać we wspomnieniach
jakiegoś zdarzenia, którym mogłaby się podzielić z nieznajomą. Chciała
zaprzeczyć i wrócić do swojego pokoju, ale zamiast tego oznajmiła nieśmiało:
–
Czasami mam wrażenie, że kiedy potrzebuję jakichś rzeczy, one nagle pojawiają
się obok mnie. Nic nie muszę szukać.
Septima
Vector uśmiechnęła się z satysfakcją.
–
Właśnie. To nie zdarza się przypadkowo.
–
Skąd pani wie?
–
Bo wiele czarodziejskich dzieci wykazuje się magicznymi zdolnościami nawet bez
konieczności użycia... – Po raz pierwszy pewność siebie kobiety ustąpiła
miejsca wahaniu.
Davina
wstrzymała oddech, patrząc na nią pytająco. Bezwiednie zaciskała palce na kocu,
którym była pościelona stara kanapa.
–
Czego?
–
Hm... Dyrektor McGonagall nie byłaby zadowolona z mojego niedelikatnego
podejścia. Myślę o tym, ile wiedzy musisz przyswoić, co jest przerażające.
Odebrano ci lwią część świata, do którego należysz, okropieństwo. Na szczęście
naukę w Hogwarcie rozpoczniesz dopiero w przyszłym roku, więc mamy dużo czasu.
Niesłychane, niesłychane...
Jedenastolatka
czuła się jak po długich godzinach spędzonych w głębokiej wodzie. Miała
wrażenie, że jest tylko głową, a Septima Vector mówi raczej do siebie niż do
niej. Co było snem, a co było rzeczywistością? Może wciąż śniła albo postradała
zmysły?
Wtem
kobieta wyjęła spod długiego płaszcza - szaty coś długiego, pięknie
połyskującego, ciemnobrązowego, zgrabnego i zwężającego się ku górze, a o
mocniej zabudowanej rękojeści. Kobieta, przybierając poważną minę, lekko
pokręciła nadgarstkiem i chwilę później Davina była świadkiem, jak lewitująca
książka przelatuje przez pomieszczenie i łagodnie ląduje na kolanach zakrytych
czerwonym materiałem.
Septima
Vector spojrzała na wystraszoną dziewczynkę, układającą usta jak do krzyku.
–
Panno Abbey, to dopiero początek nowej drogi. Twoje marzenie o zostaniu
czarownicą spełnia się tu i teraz, ale przed tobą wiele, wiele nauki.
–
Ja... Ja nie wiem, to niemożliwe...
–
Powiem ci coś. Pozwól temu płomykowi fascynacji i nadziei na lepsze życie
rozbłysnąć. Porzuć lęki.
–
Nie chcę opuszczać wujostwa i dzieci – odparła Davina z oczami pełnymi łez. –
Nie wiem, gdzie jest Hogwart, kim pani tak naprawdę jest i jak wygląda...
–
Cii. Właśnie po to tu jestem. – Kobieta, która w późniejszych latach miała stać
się dla niej nauczycielką numerologii i jedną z najbliższych osób w szkole,
przesiadła się z fotela na kanapę i objęła Davinę ramieniem. Pachniała
cynamonem i kwiatami bzu, i z bliska była znacznie bardziej urodziwa. –
Ponieważ twój ojciec pragnął, abyś do jedenastych urodzin nie znała swej
prawdziwej tożsamości, musisz przyswoić wiele nowych, szokujących wiadomości.
Jednak w społeczeństwie czarodziejów zawsze będzie ktoś skłonny podać ci
pomocną dłoń, a w Hogwarcie poznasz inne magiczne dzieci. Nie mam zamiaru
odbierać cię od twoich opiekunów ani dzisiaj, ani jutro, ale za dwanaście
miesięcy o tej porze będziesz się wylegiwać w ogromnym łóżku z czterema kolumienkami.
W zależności od tego, do jakiego domu trafisz, a jest ich kilka, będziesz
odpoczywać albo w wieży, albo w lochach, które są całkiem przytulne i zdatne do
zamieszkiwania. A teraz pójdź po listę zakupów. Omówimy każdy szczegół, opowiem
ci o Hogwarcie i odpowiem na twoje pytania. Mamy dla siebie przynajmniej pół
soboty.
– Ale skąd wezmę pieniądze na to wszystko? Gdzie kupię kociołek i... i różdżkę?
– Zaraz się tym zajmiemy, ptaszynko. Leć.
– Ale skąd wezmę pieniądze na to wszystko? Gdzie kupię kociołek i... i różdżkę?
– Zaraz się tym zajmiemy, ptaszynko. Leć.
Davina
przytaknęła i z trudem uniosła się z kanapy, bo ekscytacja na wzmiankę o ojcu, choć nie chciała tego okazywać, odebrała jej siły. Prawdziwy, biologiczny ojciec, tata, który jednak istniał. Nie została znaleziona w kapuście, nie wyhodowała jej ziemia z bezładnie rozrzuconych pestek. Skoro potwierdziła to prawdziwa czarodziejka, tak musiało być naprawdę. Tylko dlaczego nie chciał, żeby Davina wiedziała, kim jest? Czyżby martwił się o to, jak zniesie owe brzemię? Instynktownie ruszyła w kierunku
swojej sypialni, dopiero w połowie schodów przypominając sobie o sowie i
przesyłce zawiadamiającej o przyjęciu do Hogwartu.
Hogwart, Hogwart, Hogwart,
Hogwart, Hogwart...
Koperta
oraz jej zawartość spoczywały na podłodze koło łóżka. Zebrała wszystko i po
cichutku wróciła na korytarz.
–
Pst, Dave. – Z sąsiedniego pokoju wychylała się piegowata buzia Anthony'ego. –
Jesteś wiedźmą? – spytał szeptem. Davina zamaszyście skinęła głową, a brązowe
loczki zafalowały. Była nieuczesana i wciąż w piżamie. Nie wiedziała jeszcze,
że szkolne sowy przynoszą listy dla świeżo upieczonych jedenastolatków
dokładnie w godzinie urodzin. W przypadku Daviny była to siódma z kawałkiem,
więc reszta domowników, nie licząc państwa Perkinsów krzątającego się po kuchni
oraz Anthony'ego, nadal spała.
W
błękitnym spojrzeniu chłopca pojawiło się zrozumienie, zaskoczenie i smutek.
Nigdy nie patrzył na przybraną siostrę w tak dorosły sposób. Po kilku sekundach
milczenia zamknął drzwi. Pozwolił jej odejść, domyślając się, że z magią nie ma
żartów.
*
*wyjaśnię w późniejszych rozdziałach, dlaczego opiekunowie Daviny nie mogli jej przekazać, jak brzmiało hasło
*Davina urodziła się 15 listopada 1997 roku, więc jest astrologiczną siódemką, a profesor Vector uczy numerologii, stąd to nawiązanie
Bardzo podobało mi się, jak przedstawilas historię Daviny.moglby sie wydawać, ze czarodziejka o tak nietypowych, wielkich mocach powinna wiedziec O istnieniu alternatywnego swiata od pczatku, ale jak widac, nie. Jednak marzyła o tym, choc pewnie robi to każde dziecko, a juz z pewnością, kiedy przeczyta Hp xD. Ciekawe, czy utrzymuje kontakt ze znajomymi z domu dziecka i opiekunami... Takie retrospekcje to bardzo dobry pomysł w kazdym opowiadaniu. O małym Tedzie tez byłoby miło poczytC xD xD Z niecierpliwoscią czekam na cd i zapraszam do mnie na zapiski-condawiramurs.blogspot.com Jetsem ciekawa Twojej opinii.
OdpowiedzUsuńZapraszam na nowosc dk mnie :)
UsuńWytłumacz mi, czemu tak świetne opowiadanie jest nie jest licznie komentowane?!
OdpowiedzUsuńHistoria zdecydowanie wyróżniająca się, a Ted jest tak słodko zagubiony! Przyznam szczerzę, że ciekawa kreacja Victoire (i mam nadzieję, że przedstawisz ją jeszcze w ciut cieplejszym wizerunku). Chyba jestem jedyną czytelniczką tego bloga, która nie lubi Daviny. Serio nie przepadam za nią, a mimo wszystko czytam to opowiadanie.
Wciąga bardzo, uzależnia!